I po wyborach samorządowych. Zostawmy jednak na następne dni, do późniejszych, pełnych wyników wyborczych, dokładne analizy motywacji głosujących, perspektyw i kierunków polityki wewnętrznej z tego wynikających. Dzisiejszego postwyborczego wieczora mam dwie tylko refleksje.

   Pierwsza to odpowiedź na pytanie: w jakiej Polsce obudzimy się jutro rano, kiedy już oficjalnie będzie wiadomo, kto cieszyć się będzie ze zwycięstwa, a kto opłakiwał klęskę? Odpowiedź: w takiej samej jak dziś. Głęboko podzielonej, nie potrafiącej się porozumieć i operującej językiem nienawiści w stosunku do przeciwników politycznych. Przez to nienowoczesnej, śmieszno-groźnej, bo nieprzewidywalnej w swoich wyborach politycznych na europejskim kontynencie. Jeszcze długo ten podział będzie kształtował polityczne życie w Polsce. Ale kształtować też będzie życie społeczne: na lepszych, bo naszych i gorszych, którym nie należą się żadne prawa. Najzabawniejsze, że to narracja obu stron. Obie też strony potrząsać będą do najbliższych wyborów szablami, którymi obiecają rozsiekać ostatecznie przeciwnika, by Polska rosła w siłę, a ludzie jak tam sobie chcą. Obudzimy się w Polsce, w której obie główne siły zaklinają się, że chcą tworzyć inną rzeczywistość, choć w istocie są gałęziami tego samego, kapitalistycznego, neoliberalnego drzewa i niczego zmienić nie tylko nie są w stanie, ale po prostu nie chcą. Najważniejsze jest zachowanie status quo. Z pogarszającym się statusem człowieka pracy najemnej, rozwarstwieniem społecznym i pogardą dla wykluczonych.

   Druga refleksja jest zaś taka, że to dla lewicy naprawdę ostatni moment. Rację ma Piotr Gadzinowski, który wskazuje w swoim artykule dla Strajku, że albo lewica zacznie pracować nad wspólnym (dla mających problem ze słuchem powtórzę: wspólnym) projektem V Rzeczypospolitej, albo zdechnie pod kolejnym plakatem wyborczym, którego nikt nie będzie czytał. Kolejny raz oczekiwania lewicowych, tradycyjnie rozproszonych kandydatów, nie potwierdziły się. Nie zdarzył się cud, że wyborcy lewicy tknięci duchem niekoniecznie świętym nagle zagłosują na jednego z nich, a o reszcie zapomną. Rozproszeni kandydaci rozproszyli głosy. Jeżeli nie powstanie trzecia, lewicowa i alternatywna dla neoliberałów siła, to nie podniesie się z niebytu przez pokolenie.

   Polskie wybory samorządowe tknięte odbiciem wielkiej polityki i jej wojen straciły gdzieś to, co lokalne wybory w normalnych krajach powinny zapewniać; rozmowę o najbliższej wspólnocie, gdzie nie są ważne polityczne podziały, a jakość życia na co dzień. Ale cóż, nikt nie obiecywał, że Polska jest normalnym krajem.